Czy jesteś ortodoksem?

Przez wiele lat chlubiłem się określaniem swojego systemu wierzeń “chrześcijaństwem fundamentalnym”.

Pojęcie fundamentalizmu się dzisiaj źle kojarzy. Media uwielbiają używać je wszędzie tak, gdzie mowa o atakach terrorystycznych, także czasami dla niektórych lepiej brzmiało gdy zamiast “fundamentalistą” określałem się “ortodoksem” choć wyrazy te, aczkolwiek podobne znaczeniowo, nie są identyczne.

Fundamentalizm kładzie nacisk na wierność podstawom czegoś, i fundamentalizm religijny oznaczałby wierność pewnym podstawom wiary, fundamentom. Ortodoksja – z języka greckiego – oznacza dokładnie “dobrą wiarę”. W praktyce, ruchy określające się jako ortodoksyjne poświęcają zazwyczaj więcej uwagi samej doktrynie, czyli zasadom wiary, podczas gdy te uważające się za fundamentalistyczne skupiają się na tym, jak wierzenia mają się przejawiać w codziennym życiu.

Upraszczając – ortodoksi będą się wykłócać o to, które tłumaczenie Biblii jest lepsze, a fundamentaliści o to, czy kobiety powinny nosić spodnie a mężczyźni długie włosy 😺

To oczywiście ogromne uproszczenie i teoretycznie ortodoksja i fundamentalizm oznaczają mniej więcej to samo, chciałem tylko przybliżyć nieco oba terminy i wyjaśnić, iż fundamentalista nie oznacza terrorysty a ortodoks nie oznacza członka Kościoła prawosławnego (prawosławny to wyraz będący dosłownym tłumaczeniem wyrazu “ortodoksyjny”).

Przez wiele lat zatem chlubiłem się swoją ortodoksją… uważałem się za kogoś lepszego, no bo ja trzymałem się zasad, które ustanowił sam Bóg, a inni… nie.

Jednocześnie występowało u mnie ciekawe zjawisko podczas sporów z ateistami lub “innowiercami” – strasznie się denerwowałem. Bywało, że jeden ze znanych mi ateistów wyraził swoją  opinię a mnie aż ciemniało w oczach z nerwów.

Po latach poznawania samego siebie dowiedziałem się, że emocje to na ogół sposób, w jaki większa część naszego umysłu – podświadomość – komunikuje się z znami. Mówi nam, że coś jest nie tak.

W moich wierzeniach było wiele logicznych dziur, wiele rzeczy nie miało sensu, ja jednak starałem się o tym nie myśleć, i świetnie się czułem rozmawiając z ludźmi, którzy podzielali moje opinie, ale kiedy ktoś wyrażał jakąś inną – czułem się zagrożony, gdyż nie raz opinia ta była bardziej spójna i logiczna od mojej.

I nagle zrozumiałem.

Ortodoksja jest niemożliwa.

Aby być ortodoksem, należy trzymać się zasad “dobrej wiary” – a problem w tym, że rodzajów wiary wraz ze wszystkimi niuansami dogmatycznymi jest niemal tyle, ile wyznawców.

A to, co w ja wierzyłem, nie było rezultatem mojego poszukiwania Boga, a jedynie tym, co zasłyszałem od kogoś innego.

Tym „kimś innym” początkowo byli rodzice i kościół, do którego zmuszano mnie regularnie uczęszczać, a później różni ludzie, bądź to spotkani bądź to autorzy książek, którzy potrafili mnie przekonać do ich opinii. W każdym przypadku moja potrzeba przynależności do jakiejś grupy – coś wbudowanego w każdego człowieka – sprawiała, iż skupiałem się na powtarzaniu frazesów, zupełnie wyłączając krytyczne myślenie.

Uświadomiłem sobie również, iż moje wierzenia były kształtowane przez moje otoczenie – czy chcemy, czy nie, pierze nam ono mózgi, wmawiając nam gotowe opinie i poglądy.

Ani moi rodzice, ani nikt ze znanych mi ludzi nie zachęcał mnie do odkrywania niczego na nowo. Wręcz przeciwnie. Kiedy uczestniczyłem w grupach studiujących Biblię i miałem inne opinie niż należało mieć, miałem tylko dwie możliwości – albo stanąć okoniem i być może zostać okrzykniętym heretykiem, a może i nawet zostać usuniętym ze wspólnoty, albo… udać sam przed sobą, że to ja się mylę, i zgodzić się z resztą.

Na szczeście chyba w genach mam coś w rodzaju buntownika i powolutku, powolutku jednak się buntowałem, ale zajęło mi to kilkadziesiąt lat, nim naprawdę w dziedzinie religii zacząłem myśleć samodzielnie.

Oczywiście nie jestem w stu procentach w stanie określić, które z moich poglądów nie są gdzieś zasłyszane – przy zalewie informacji ze wszystkich stron dzisiaj naprawdę trudno powiedzieć albo pomyśleć coś zupełnie oryginalnego – niemniej nie utożsamiam się w pełni z żadną filozofią, żadnym nurtem, żadną teorią.

Podkreślę jeszcze raz – ortodoksja jest niemożliwa.

Aby stwierdzić, który zestaw wierzeń jest najlepszy, musielibyśmy przede wszystkim świetnie poznać wszystkie religie świata… co jest zapewne równie wykonalne, co nauczenie się wszystkich obecnie używanych języków obcych 😹  

Możemy jak najbadziej mieć zestaw dogmatów, które wydają nam się najbardziej spójne i logiczne, ale musimy pamiętać, iż nie jest to najlepsza na świecie wiara – a jedynie najlepsza dla nas. Nie daje nam ona prawa wynosić się nad innych bo musimy pamiętać, że nasze wierzenia zawdzięczamy w sporej części miejscu, w którym dorastaliśmy.

Możemy debatować, czy lepszy jest Kościół katolicki czy jeden z protestanckich, ale jakbyśmy się urodzili w Egipcie, niemal na pewno naszym jedynym dylematem byłoby to, czy lepiej należeć do szyitów czy sunnitów.

Wiele teorii naukowych można eksperymentalnie sprawdzić, ale wiara nie jest jedną z nich.

Na studiach teologicznych dowiedziałem się, że jestem chrześcijaninem ewangelikalnym wyznającym premilenializm posttrybulacyjny – akurat te poglądy w tym czasie wydawały mi się najsłuszniejsze. Wierzyłem też mocno w tak zwane pochwycenie – pogląd, iż w pewnym momencie Chrystus dosłownie “porwie” swoich ludzi do nieba i na ziemi zostaną wyłącznie ludzie niewierzący. Byłem przekonany, iż tak nauczali Jezus i apostołowie. Brutalna prawda była inna – ten pogląd ukształtował dopiero w XIX wieku niejaki John Nelson Darby, i całość tej doktryny oparta jest na jednym, jedynym zdaniu z 1 Listu do Tesaloniczan.

Przestałem określać się jakimikolwiek terminami, choćby dlatego, że niemal każdy z nich jest inaczej rozumiany przez różnych ludzi. Nawet określenie „chrześcijanin” dla stu losowo wybranych ludzi będzie miało 100 nieco odmiennych definicji.

A zatem moja ortodoksja, moja “dobra wiara” nie była identyczna do tej, którą wyznawali apostołowie!

Jezus i apostołowie zwracali o wiele większą uwagę na to, jak powinno się traktować bliźniego, a nie, w które poszczególne dogmaty wierzymy!

To wszystko przypominaj, dając świadectwo w obliczu Boga, byś nie walczył o same słowa, bo to się na nic nie przyda, /wyjdzie tylko/ na zgubę słuchaczy. (2 Tm 2:14)

Przewodnicy ślepi, którzy przecedzacie komara, a połykacie wielbłąda! (Mt 23:24)

 

Gdyby misją Jezusa byłoby stworzenie organizacji w której wszyscy wyznają identyczne dogmaty, spisałby je zapewne w punktach, w sposób jasny i nie pozostający miejsca na wiele interpretacji. Jezus natomiast cytował przykazania prawie wyłącznie wtedy, gdy chciał wykazać że ci, którzy o przykazaniach najgłośniej krzyczą, najmniej je przestrzegają.

Mówił o sobie, że jest Synem Bożym (J 3:18) ale i , Synem Człowieczym (Mt 19:28); powiedział “ja i Ojciec jedno jesteśmy” (J 10:30) ale powiedział też, że Ojciec większy jest niż On (J 14:28). Na ogół każdy chrześcijanin stara się jakoś to zrozumieć i nie ma w tym nic złego, złe jest natomiast jeśli nasze zrozumienie postawimy wyżej do innych i nazwiemy ich głupcami lub heretykami.

I na tym niestety się nie kończy, i jak pokazuje historia, różnice doktrynalne doprowadzały do wojen i ludobójstwa.

Może też wyznajesz premilenializm posttrybulacyjny? A może dyspensacyjny? Może uznajesz, że prawdziwy jest postmilenializm?

To świetnie! Oszukujesz się jednak, jeśli uważasz, że na pewno masz rację, a inni się mylą.

Twoje poglądy to twoje poglądy. Wiele z nich, może większość, może się kiedyś zmienić. I co z tego?

Bóg uwielbia heretyków.

Stuprocentowym heretykiem był Jezus – głosił rzeczy odmienne od wszystkich istniejących wtedy ugrupowań religijnych.

Pięknie opisuje to Paweł w 14. rozdziale Listu do Rzymian. Jest to jeden z moich ulubionych fragmentów biblijnych, chociaż bardzo rzadko omawiany jest w kościołach… Pomyśl, dlaczego.

Zakończę kilkoma jego fragmentami.

Kim jesteś ty, co się odważasz sądzić cudzego sługę? (…) niech się każdy trzyma swego przekonania (…) Dlaczego więc ty potępiasz swego brata? Albo dlaczego gardzisz swoim bratem? (…) A swoje własne przekonanie zachowaj dla siebie przed Bogiem. (Rz 14)

Syn marnotrawny

 Powiedział też: Pewien człowiek miał dwóch synów. Młodszy z nich rzekł do ojca: Ojcze, daj mi część majątku, która na mnie przypada. Podzielił więc majątek między nich.” (Łk 15:11nn)

Kocham biblijną precyzję!

Żadne słowo nie jest w niej  przypadkowe, żadna historia nie jest pozbawiona głębszego znaczenia, ba – nie jednego, ale wielu! Niemal każdy fragment Biblii może być studiowany wielokrotnie i za każdym razem można odkryć coś nowego!

Historie biblijne mają  wiele poziomów – stu ludzi siadających do czytania tych samych stronic biblijnych może odczytać sto różnych przesłań, i żadne z nich nie będzie lepsze ani gorsze od innego.

Poza tymi poziomami, nazwałbym je, „zwykłymi”, istnieją jeszcze poziomy mistyczne, niemożliwe do logicznego wytłumaczenia… no, ale do rzeczy!

Jedną z najbardziej niesamowitych historii biblijnych była dla mnie od zawsze Przypowieść o synu marnotrawnym (POSM).

Co jakiś czas odkrywałem jej nowe „poziomy”. Początkowo rozumiałem tylko tyle, że ta historia pokazuje, iż Bóg wybaczy każdemu człowiekowi, który się do Niego nawróci. Później zrozumiałem, m.in. dzięki jednej z książek – bodajże Johna MacArthura – że jeżeli ojciec z tej opowieści ma być obrazem Boga, to… Bóg kocha nas o wiele mocniej, niż się w kościołach mówi. Przynajmniej w tych kościołach, do których chodziłem.

Ojciec biegnie na spotkanie syna (Łk 15:20b), choć w tamtych czasach publiczne bieganie uważane było za faux pas, i generalnie  biegali tylko niewolnicy!

Tutaj chciałbym jednak skupić się na innych szczegółach – trzech drobnych szczegółach, które pomogły mi odmienić sposób, w jaki widzę Boga.

SZCZEGÓŁ I
„nie potrzebuję twoich przeprosin”

„A syn rzekł do niego: Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie, już nie jestem godzien nazywać się twoim synem. Lecz ojciec rzekł do swoich sług: Przynieście szybko najlepszą szatę i ubierzcie go; dajcie mu też pierścień na rękę i sandały na nogi.” (Łk 15:21n)

Syn przygotował sobie mowę błagalną. Wszyscy możemy się łatwo z tym zidentyfikować, nie raz zapewne układaliśmy w myślach tekst przeprosin w stosunku do kogoś, kogo skrzywdziliśmy.

Jeżeli nawaliliśmy czymś ciężkiego kalibru (a taka jest właśnie opisywana w omawianej przypowieści), proces przeprosin wygląda na ogół tak:

  1. Osoba A krzywdzi osobę B
  2. B obraża się na A
  3. A przeprasza B
  4. B czuje się zbyt zraniona, by wybaczyć, i nie chce słuchać
  5. Po jakimś czasie A powtarza przeprosiny (i czasami punkty 3 do 5 powtarzają się wielokrotnie, nierzadko na przestrzeni lat)
  6. B oficjalnie wybacza A, choć ma jeszcze zadrę w sercu i traktuje relację z rezerwą (to też może trwać lata)
  7. B z serca wybacza A, nie pamięta krzywdy i relacja jest taka sama, jak gdyby A nigdy B nie skrzywdziło (a to się może nigdy nie wydarzyć, niestety)

I tak to wygląda między ludźmi.

Co mnie pewnego dnia uderzyło w POSM to fakt, iż tak naprawdę punkty 2-7 są tu zupełnie pominięte.

„Syn rzekł do niego”… Ojciec w ogóle nie słucha przeprosin. Przerywa synowi. Syn sobie układa przemowę i postanawia na jej zakończenie prosić ojca, by chociaż pozwolił mu pracować dla niego na takich samych zasadach, jak inni pracownicy. Ale ojciec nie daje mu skończyć.

Ne odpowiada, nie słucha, tylko krzyczy do służących „przynieście mu coś do ubrania, jakieś buty!”.

Jego serce wypełnia radość!!!

Religijny Bóg by powiedział „oj, zgrzeszyłeś, teraz będziesz jakiś czas pracować w pocie czoła… dam ci kilka chorób, pocierpisz tu, na ziemi, później jeszcze wsadzę cię na pięć milionów lat do czyśćca, i jak odpracujesz swoje winy, przyjmę cię z powrotem”.

Ale nie.

Boże serce wypełnia radość, kiedy nas widzi, kiedy się do niego zwracamy, cokolwiek byśmy robili! Nie pamięta dawnych problemów!

A grzechów ich oraz ich nieprawości więcej już wspominać nie będę (Hbr 10:17)

SZCZEGÓŁ II
„wszystko moje do ciebie należy” (Łk 15:31)

Nie sądzę, że te słowa, ani zresztą żadne inne słowa w Biblii, pozbawione są głębszego znaczenia!

Dzisiejszą kulturę krajów wyżej cywilizowanych nazwałbym „kulturą braku”. Wmawia się ludziom, że wszystkiego im brakuje. Odpowiedzialne są za to głównie agresywne kampanie reklamowe, bo przecież nikt nie będzie przekonany do zakupu czegoś, jeśli nie wyda mu się, iż tego czegoś nie potrzebuje.

Jeśli czegoś potrzebuję, to znaczy że w tej chwili mi tego brakuje.

Zatraciliśmy chyba zupełnie różnicę znaczenia słów „chcę” i „potrzebuję”.

Potrzebuję samochód, by jeździć do pracy. Nie byle jaki, bo się może zepsuć. Nie taki poobijany czy podrapany, bo sąsiedzi będą się śmiali. Nie najtańszy, bo nie będę mógł nim szpanować. Nie starszy niż 5 lat, bo dzieci się będą mnie wstydzić, gdy je będę odbierać ze szkoły.

A praca jest 5 minut piechotą od domu. Potrzebuję nóg. A samochód – chcę.

Wmawia się nam, że potrzebujemy samochodów, zegarków, markowych ubrań, wakacji w ciepłych krajach, wyszukanych potraw i wszystkiego podstawianego pod nos, byśmy nie musieli w ogóle wstawać z łóżka.

Tę kulturę braku, oprócz reklam, głosi także religia. Kościoły nauczyły się, że najlepiej przyciągną do siebie ludzi, jeśli im wmówią, że brakuje im wielu rzeczy, które Kościoły te rzekomo pomogą nam zdobyć.

Brakuje nam Bożego przebaczenia, Bożej łaski, miłości. Jesteśmy sami wybrakowani, brakuje nam dobrych uczynków, czystego serca, miłości bliźniego.

Bóg ci mówi – to nieprawda. Wszystko, co moje jest, jest i twoje. Jeślibyś czegoś potrzebował, to znaczyłoby to że jestem albo niekochającym Ojcem, albo słabym Ojcem.

A jestem i doskonały i nieskończenie kochający.

Ani śmierć, ani życie, ani aniołowie, ani Zwierzchności, ani rzeczy teraźniejsze, ani przyszłe, ani moce, ani co wysokie, ani co głębokie, ani jakiekolwiek inne stworzenie nie zdoła nas odłączyć od miłości Boga, która jest w Chrystusie Jezusie, Panu naszym (Rz 8:38n)

 

SZCZEGÓŁ III
jesteś godzien!

„już nie jestem godzien nazywać się twoim synem” (Łk 15:19a)

„będziemy ucztować i bawić się, ponieważ ten mój syn…” (Łk 15:23b-24a)

Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina…

Panie, nie jestem godzien, abyś przyszedł do mnie…

To dwa fragmenty powtarzane są w różnych językach setki milionów razy w kościołach na całym świecie każdego dnia.

Uczy się ludzi że są wstrętnymi robalami, i że najbardziej logiczną rzeczą jest ich rozdeptanie przez Boga, przy czym Bóg jednak w swojej nieskończonej dobroci postanowił tej części, która spełni dość trudne warunki, nie rozdeptywać.

Bóg Ojciec z POSM jednak jest inny. Nawet nie komentuje słów syna „nie jestem godzien nazywać się twoim synem” – gdyż są takie niedorzeczne – syn jest synem i zawsze będzie godzien nazywać się synem, i nic tego nie zmieni! Prawnie rzecz biorąc nawet na ziemi synostwa nie można się zrzec… można przestać być czyimś mężem lub żoną, można zrzec się obywatelstwa danego kraju, ale nigdy nie przestaję się być dzieckiem swoich rodziców!

Jakże więc doskonały Bóg mógłby przestać nazywać swoje dzieci dziećmi? Jakby mógł odwrócić się od nich, zapomnieć o nich, wrzucić do jakiegoś piekła i męczyć nie słuchając ich próśb o pomoc i ocalenie?

Tylko religijny bożek jest zdolny do takich rzeczy. Ale on nie istnieje.

Bóg, który istnieje, to Bóg którego opowiedział nam Jezus. Bóg, który zsyła deszcz na wszystkich spragnionych niezależnie od ich religii, wykształcenia, koloru skóry czy ilości popełnionych przewinień.

[Bóg] sprawia, że słońce Jego wschodzi nad złymi i nad dobrymi, i On zsyła deszcz na sprawiedliwych i niesprawiedliwych (Mt 5:45b)

***

POSM ma o wiele więcej wątków. Fascynującą jest też między innymi postawa drugiego syna. Do niego też później wychodzi ojciec, choć według tamtejszych zwyczajów było te też zaskakujące. Ale to temat na inny artykuł, a o całej PoSM można napisać wiele książek.

Co zresztą uczyniono.

Bóg jest miłującym Ojcem. Miłość to przeciwieństwo strachu. Bóg jest zatem ostatnią Osobą na świecie, której masz się bać.

Uśmiechnij się! Z Ręki Miłości nie grozi ci nic złego!

Myliłem się

Czucie i wiara silniej mówią do mnie
niż mędrca szkiełko i oko
(Adam Mickiewicz)

Od dziecka (naprawdę – miałem tak z 6-7 lat, gdy zacząłem), zajmuję się programowaniem komputerowym, jest mi ta dziedzina zatem bardzo bliska i volens nolens próbuję ją stosować do wszystkich dziedzin życia.

Na ogół to ma sens!

Najważniejszym procesem programowania jest oczywiście pomysł na program – w następnej kolejnosci zaś rozdzielenie wszystkich czynności, które komputer ma wykonać, na najdrobniejsze kroki. Pozostaje tylko zapisać te wszystkie kroki w kodzie komputerowym, ale to tak naprawdę już jest najprostsze.

Próbowalem bezwiednie zastosować ten modus operandi do wszystkich dziedzin mojego życia, łącznie z czytaniem i interpretacją Biblii, ale nie wziąłem jednej rzeczy pod uwagę.

Zgodnie z powszechnie przyjętymi zasadami egzegezy biblijnej, aby poprawnie zinterpretować Biblię, należy upewnić się, że poprawnie tłumaczony jest tekst oryginalny, następnie należy poznać kontekst kulturowy, w którym badany fragment Biblii był pisany.

Zakładałem, że to wystarczy.

Myliłem się.

Wydawało by się, że 2+2 zawsze wynosi 4, przynajmniej tak by odpowiedziała miażdząca większość ludzi.

Nie wszyscy jednak.

Matematyk trzeźwo spyta, w którym systemie liczymy, no bo przykładowo w dziesiętnym 2+2=4, ale w trójkowym – 2+2 = 11.

Większość ludzi nigdy nie wpadłaby na to, że można to równanie zapisać w systemie trójkowym. System liczbowy był tutaj „szczegółem„, o którym mało kto by pomyślał.

Otóż przy czytaniu Biblii też wartałoby wziąć pod uwagę pewien „szczegół„, o którym niemal nikt nie myśli.

Ten szczegół to…

MISTYCYZM

Długo nie lubiałem tego słowa. Kojarzyło mi ono się z jakimś nudnym, ascetycznym życiem, gdzie jedynym ciekawym, aczkolwiek niespecjalnie przyjemnym, aspektem – byłyby jakieś paranoidalne wizje.

To tylko jednak były moje skojarzenia. Mistyka możemy naprędce zdefiniować jako człowieka, który oprócz analizowania tak zwanych twardych faktów – czyli faktów, które można w sposób powtarzalny walidować – analizuje również informacje ze świata duchowego. Informacje te otrzymuje na różne sposoby – poprzez intuicję, przekazy z „innych światów”, wróżby i tak dalej.

Sposobów „uprawiania” mistycyzmu jest mnóstwo, jednak mistycy różnych gałęzi duchowych, religijnych i filozoficznych są właściwie zgodni w jednym:

Aby móc rozumieć, czy chociażby słyszeć, przekazy mistyczne, należy w jakimś stopniu oddzielić się od tego świata.

Modlitwy, medytacja, poszczenie, szukanie odpowiedzi w snach, zażywanie substancji psychodelicznych – to wszystko w jakimś stopniu otwiera (dokładniej – może otworzyć) nam umysł na informacje, których normalnie albo byśmy nie byli w stanie zrozumieć, albo nawet dojrzeć.

Część tych praktyk albo może nawet wszystkie, były udziałem…

każdego pisarza biblijnego.

Wcześniej myślałem, iż mając dostęp do ogromnej ilości informacji i narzędzi takich jak programy biblijne z ogromną ilością tłumaczeń, tłumaczenia interlinearne, słowniki biblijne i ogólnie nieskończoną niemal, codziennie rosnącą skarbnicą internetowej wiedzy, no więc że mając dostęp do tych informacji, pokonam bez problemu przepaść dzielącą świat pisarzy biblijnych od mojego świata.

Myliłem się.

Wiele aspektów, owszem, mogę pokonać, ale nie wszystkie.
Pozostaje drobny szczegół. Tak drobny jak we wspomnianym wyżej przykładzie – zaznaczenie, w którym systemie liczę.

Możemy stworzyć sporo równań, które będą poprawne w obu systemach. 1+1=2, 2*1=2, 1+0=1, 2:1=2.

I tak wiele prawd biblijnych może być doskonale zrozumiana przez ludzi nie mających nic wspólnego z mistycyzmem.

Nie wszystkie jednak.

Moja perspektywa zmieniła się diametralnie właśnie po tym, jak sam przeżyłem pewne doświadczenie mistyczne. Jedno z zagadnień biblijnych, w którym do tej pory mi coś do końca logicznie nie pasowało… stało się jasne.

Nie trzeba świetnie rozumieć Biblii, by na tym świecie być szczęśliwym. Ale jeśli chcesz ją zrozumieć – zwłaszcza, jeśli w zrozumienie pewnych jej fragmentów włożyłeś dużo pracy intelektualnej i wciąż nie są onedla ciebie jasne – gorąco zachęcam do praktyk, które nas troszkę przybliżą do stanu ducha jej autorów.

Myliłem się zatem, myśląc, że wystarczy odpowiednia ilość „mocy obliczeniowej”, czyli analizy faktów.

A czy dzisiaj się mylę? Ależ jest to jak najbardziej możliwe, wszak jedynym poglądem, którego nie kwestionuję, jest ten, że kwestionuję je wszystkie!

We wstępie zacytowałem Mickiewicza – abym jednak w pełni mógł się pod jego cytatem podpisać, musiałbym go nieco zmienić, jako że czucie i wiara nie stanowią dla mnie zaprzeczenia naukowego podejścia do spraw – a jedynie je rozszerzają:

Czucie i wiara więcej mówią do mnie
Niż mędrca samo szkiełko i oko
(Adam Niemickiewicz)

 

Ostatnia edycja – 13. stycznia 2022

Nie grzeszy, kto narodził się z Boga? (1 J 3:9)

 

Jeśli odrzucimy to, co niemożliwe, wówczas to, co zostanie, choćby było nieprawdpopodobne, jest faktem.

To najlepiej przeze mnie pamiętane powiedzenie jednego z ulubionych bohaterów moich dziecięcych lektur, Sherlocka Holmesa.

W życiu na ogół nie jest łatwo stwierdzić, że coś na 100% jest niemożliwe. Powiedzenie to zatem, choćby nie wiem jak genialne było, rzadko ma zastosowanie.

Jeżeli w jakiejś malutkiej kamienicy pewnego dnia zostało popełnione przestępstwo i nikt nie widział – ani kamery nie zarejestrowały – nikogo, kto by tego dnia do niehj wchodził, a obecni w niej by byli jedynie mieszkańcy, może wydać się pewne, że przestępcą jest jeden z nich.

Choćby byli to przemili ludzie o nieposzlakowanych opiniach.

No bo przecież obecność kogoś z zewnątrz była niemożliwa, więc zostali jedynie mieszkańcy, więc choć ich udział w przestępstwie, choć nieprawdopodobny, musi być faktem.

Naprawdę?

Świadkowie mogą z jakiegoś powodu nie mówić prawdy.
Zapis kamer mógł być zmanipulowany.
W domu może być sekretne podziemne wejście.
Przestępstwo mogło być popełnione w innym czasie.
I tak by można dalej wymyślać.

Teksty biblijne na ogół jednak bywają o wiele mniej skomplikowane niż życie! Sprawdźmy, czy dewizę Holmesa dałoby się zastosować do interpretacji jednego z nich!

Każdy, kto narodził się z Boga, nie grzeszy, gdyż trwa w nim nasienie Boże, taki nie może grzeszyć, bo się narodził z Boga. (1J 3:9)

Jest to jeden z najbardziej przerażających dla mnie wersetów. Torturowałem się nim przez kilkadziesiąt lat.

No bo przecież czy moze oznaczać cokolwiek innego niż to, co przeciętnemu chrześcijaninowi od razu przychodzi do głowy?

Grzeszę.

Widać nigdy nie narodziłem się z Boga.

Czeka mnie przyszłość gdzie temperatura smażenia frytek wyda się ochłodą.

Na wieki, wieków.. amen?

Nie, nie „amen”. Raczej „biada mi, o ja nieszczęsny!”

Pierwszy List Jana zawiera jednak też wiele innych wersetów, i niektóre z nich dawały mi nadzieję, że moja sprawa nie jest do końca przegrana!

Przede wszystkim ten:

Jeśli mówimy, że nie mamy grzechu, to samych siebie oszukujemy i nie ma w nas prawdy. (1J 1:8)

No więc jak to jest. Wszyscy narodzeni z Boga nie grzeszą… ale my wszyscy mamy grzech… więc żaden z nas nie jest narodzony z Boga?

Istnieje kilka fantastycznych prób wytłumaczenia tej sprzeczności i w niektóre z nich przez jakiś czas wierzyłem. Jedna z najciekawszych teorii głosi, iż w sumie Pierwszy List Jana skierowany jest do chrześcijan… z wyjątkiem jego pierwszego rozdziału, który skierowany jest do niewierzących. Jednym z argumentów jest „wyznawanie grzechów” z wersetu 9, które według tej teorii obowiązywać miało w Starym Testamencie, ale chrześcijan już nie obowiązuje.

Warto przy okazji zastanowić się, dlaczego większość chrześcijańskich Kościołów każe wierzącym codziennie wyznawać Bogu swoje grzechy, skoro po pierwsze 1J 1:9 jest jedynym w NT wersetem, którym można teoretycznie by to podeprzeć, po drugie – sam Bóg tych grzechów nie chce pamiętać (Hbr 10:17).

Jeżeli przebaczenie moich grzechów zależy od ich wyznania to… już po mnie.

Pod koniec dnia zapewne zapomniałem połowy… albo i 99% swoich grzechów.

Poza tym… nawet jakbym je wszystkie na kartce zapisywał… czy jestem ich wszystkich świadomy?

A co jeśli zgrzeszę i umrę zanim zdążę grzech wyznać?

A co, gdyby jakiś dyktator co wieczór klękał i mówił „wyznaję swój grzech – dzisiaj zabiłem dwustu ludzi”.Już ma ten grzeszek wybaczony?

Idea przebaczenia warunkowanego wyznaniem jest absolutną, totalną i niepodważalną  niedorzecznością!

Kolejnym argumentem mającym podeprzeć tę teorię jest pozorne rozgraniczenie „my” i „wy”, przykładowo w wersetach 2 i 3 – „myśmy je widzieli” i „oznajmiamy wam” – jakoby „my” to wierzący, „wy” – niewierzący, jednak reszta rozdziału pierwszego używa wyłącznie zaimka „my” i widać wyraźnie, iż Jan nie czyni rozgraniczenia między jakimiś grupami ludzi, lecz pisze do wszystkich.

Pomysł, iż pierwszy rozdział skierowany jest do kogoś innego niż reszta Listu byłby precedensem i nie ma żadnego uzasadnienia.

Jak więc wyjaśnić sprzeczność między 1J 3:9 a 1J 1:8?

Przyznam, że w czasie pisania tego artykułu zrewidowałem opinię, w którą przez niemało lat wierzyłem.

W Ewangelii Jana 16:7nn Jezus zapowiada przyjście Ducha Świętego, który, gdy przyjdzie, przekona świat o grzechu, sprawiedliwości o sądzie. I część teologów powycinało sobie te fragmenty, zestawiło razem i co im z tego wyszło?

O grzechu – bo nie wierzą we Mnie (J 16:9)

Według tej teorii powyższy werset stanowi definicję GRZECHU – nie „grzechów” ale jednego jedynego GRZECHU  – i jest to ten sam grzech, który wspomiany jest w 1J 3:9., i – idąc dalej tym torem – skoro przebaczenie grzechów jest dla wierzących, niewiara jest jedyną przeszkodą,  a więc w 1J 3:9 Jan pisze wyłącznie o braku wiary. Czyli innymi słowy – kto się narodził z Boga wierzy w Niego i nie może przestać.

Żadnej jednak inne miejsce Biblii nie potwierdza takiego rozumowania, a i reszta 1J nie daje żadnej nadziei, iż jest ono poprawne, ponieważ Jan pisze nie tylko nie braku wiary, ale i braku miłości, o miłowaniu tego świata i o przestępowaniu zakonu – i wszystkie te rzeczy opisywane są jako grzech lub grzechy, nie tylko brak wiary.

Jeżeli wyłuskamy z 1 Listu Jana wyłącznie temat grzechu, rysuje się taki obraz:

  • krew Jezusa oczyszcza nas z grzechu, jednocześnie jednak w jakimś sensie „mamy” grzech i grzeszymy (1J 1:7-10)
  • Jan zachęca odbiorców Listu do niegrzeszenia, zapewniając jednak, że Jezus jest ofiarą za grzechy całego świata i dostępujemy przebaczenia grzechów (1J 2:1-2.12)
  • kto trwa w Bogu nie grzeszy, kto grzeszy – nie poznał Boga i jest dzieckiem diabła (1J 3:6-8)
  • kto narodził się z Boga nie jest w stanie grzeszyć (1J 3:9.5:18)
  • istnieją 2 rodzaje grzechów – jedne prowadzą do śmierci, inne nie (1J 5:16nn)

Religijny umysł zajęty jest lękiem i niewiele pyta, ale my kochamy pytania!

  • Co to znaczy „trwać w Bogu”?
  • Co to znaczy „poznać Boga”? Albo „narodzić się z Boga”?
  • Jakie są praktyczne implikacje bycia „dzieckiem diabła”? Pójście do piekła po śmierci czy coś innego? Możliwość wyrośnięcia rogów lub ogona?
  • Co w praktyce oznacza dla mnie, że „krew Jezusa oczyszcza nas z grzechu”? Przestajemy grzeszyć lub grzechy są nam przebaczone? Czy jest to rzecz jednorazowa czy musi być powtarzana? Jeśli powtarzana, jak często?
  • I na litość Boską, czy ktoś może dać mi listę grzechów, które prowadzą do śmierci, a które nie?
  • I o jaką śmierć chodzi? Duchową na ziemi, w sensie braku łączności z Bogiem, czy duchową po śmierci = zsyłka do piekła? A może po prostu chodzi o… śmierć fizyczną, w takim sensie „grzechem ku śmierci” byłby przykładowo czynny alkoholizm?

Postawiłem tu raptem kilka pytań odnoszących się do wyżej cytowanych wersetów ale mógłbym ich postawić wielokrotnie więcej.

A w odniesieniu do całego Listu Jana, mógłbym ich postawić setki.

Takie pytania są podstawową częścią procesu studiowania tekstu biblijnego, i kiedyś podczas jakiegoś studium biblijnego przy kawie i ciastkach bym je po prostu wespół z innymi wierzącymi postawił, odpowiedział i spokojnie poszedł do domu…

…nie uświadamiając sobie, że ten sam fragment na 100 różnych studiach biblijnych doprowadziłby prawdopodobnie do 100 odmiennych odpowiedzi, z których połowa by sobie wzajemnie przeczyła.

Weźmy pierwsze z wyżej postawionych pytań.

Co to znaczy trwać w Bogu?

Jest to niezwykle ważna kwestia! Wszak trwanie w Bogu, zdaniem Jana, gwarantuje nam jakiś rodzaj bezgrzeszności!

Postawię dość śmiałą tezę.

Nie istnieje jednoznaczna odpowiedź na to pytanie.

Możesz na nie odpowiedzieć, ale to będzie po prostu… twoja odpowiedź. Moja będzie inna. Inna będzie odpowiedź nie tylko kogoś należącego do innego Kościoła, ale również twój towarzysz z ławy kościelnej niemal na pewno powie coś innego.

Dla jednych trwanie w Bogu to wiara – też definiowana niemal przez każdego inaczej. Dla innych modlitwa. Definicje, rodzaje modlitwy? Niezliczone. Dla innych trwaniem w Bogu będzie powstrzymywanie się od jakiegoś rodzaju grzechów. A tutaj już ilość możliwych kombinacji przekracza ilość ludzi na świecie.

Nie twierdzę, iż twoje odpowiedzi są gorsze od moich, ale nie twierdzę również, że odpowiedzi kogokolwiek są lepsze od innych.

Przez wiele lat chlubiłem się, że jestem ortodoksyjnym chrześcijaninem… Dzisiaj wiem, że coś takiego nie istnieje. Wyraz „ortodoksja” oznacza z greckiego „słuszna wiara” – ta „słuszna wiara” jest inaczej definiowana nie tylko przez każde wyznanie religijne, ale nawet przez każdy indywidualny ludzki umysł!

Ortodoks z jednego kraju może podzielać mniej niż 50% religijnych zasad ortodoksa z innego. Polski ortodoks z XXI wieku może nie podzielać nawet 25% kogoś z XIX.

Oczywiście spora część tych zasad nie jest, zdaniem wyznających je, kluczowa dla zbawienia, ale część jest.

Można wierzyć w prowadzenie Ducha Świętego przy interpretacji Biblii, ale musimy wtedy albo dojść do wniosku, że Duch każdego prowadzi inaczej, albo że nikt się nie daje Mu prowadzić, bo…

ILE LUDZI, TYLE INTERPRETACJI

Listy nie były przeznaczone do wałkowania ich zdanie po zdaniu, wyraz po wyrazie! A nawet jeśli by były, to byłoby to możliwe tylko 2 tysiące lat temu, kiedy kontekst i język był czymś oczywistym. Dzisiaj trudno znaleźć jedno słowo w Biblii, którego tłumaczenie jest zupełnie oczywiste i niekontrowersyjne. Są fragmenty łatwiejsze, w których kontrowersji nie ma, ale akurat 1J zdecydowanie do nich nie należy.

Istnieje jednak pewna zasada interpretacyjna, co do której zgadzają się generalnie wszystkie Kościoły –

Fragmenty trudniejsze tłumaczymy łatwiejszymi

Czy wierzący grzeszą czy nie? Czy ich zbawienie lub życie wieczne jest zagrożone? Te tematy omawiane są mnóstwo razy w Biblii i to one powinny stanowić podwaliny wiedzy chrześcijan, a nie fragmenty trudne, kontrowersyjne lub niejasne.

Spójrzmy prawdzie w oczy – Pierwszy List Jana jest po prostu niejasny. Nie mamy szansy spytać Jana, co miał na myśli pisząc o dzieciach diabła albo które do grzechy „prowadzą do śmierci”.

Pewne jest natomiast jedno – ani dzieci diabła nie wylądują po śmierci w piekle, ani też grzechy prowadzące do śmierci nie prowadzą nas do piekła.

O „piekle”, zachęcam, przeczytaj w artykułach Piekło – czy to jest logiczne? i Piekło – czy to jest biblijne?,  na razie tylko napiszę tak…

Jeżeli idea wiecznych tortur wydawała ci się pozbawiona miłości… ba, pozbawiona jakiegolwiek sensu… ale potępiałeś się za te heretyckie myśli… proszę, przestań…

… się potępiać…

O piekle nie ma ani słowa w Biblii, nie mówili o nim ani prorocy, ani Jezus, ani apostołowie. To wymyślone przez religijnych liderów narzędzie trzymania na wodzy swoich owieczek.

Ciekawe – w jakim procencie wiele kościołów by opustoszało, gdyby nagle wiara w piekło zniknęła.

List Jana jest miejscami niejasny. Te fragmenty są bardzo jasne:

I nikt nie będzie uczył swojego rodaka
ani nikt swego brata, mówiąc:
Poznaj Pana!
Bo wszyscy Mnie poznają,
od małego aż do wielkiego.
Ponieważ ulituję się nad ich nieprawością
i nie wspomnę więcej na ich grzechy.(Hbr 8:11n)

 

Albowiem On [Chrystus] jest pokojem naszym, On sprawił, że z dwojga jedność powstała, i zburzył w ciele swoim stojącą pośrodku przegrodę z muru nieprzyjaźni, On zniósł zakon przykazań i przepisów, aby czyniąc pokój, stworzyć w sobie samym z dwóch jednego nowego człowieka i pojednać obydwóch z Bogiem w jednym ciele przez krzyż, zniweczywszy na nim nieprzyjaźń; i przyszedłszy, zwiastował pokój wam, którzyście daleko, i pokój tym, którzy są blisko. (Ef 2:14-17)

 

Jeśli odrzucimy to, co niemożliwe, wówczas to, co zostanie, choćby było nieprawdpopodobne, jest faktem.

Niemożliwe jest, że wszyscy grzeszący nie mają nic wspólnego z Bogiem.

Niemożliwe jest, iż wierzący są bezgrzeszni.

Niemożliwe też jest, aby warunkiem przebaczenia grzechów byłoby ich wyznanie Bogu.

Dla ludzi wychowanych religijnie idea, iż Bóg przebacza nam naprawdę wszystko, że naprawdę nie wspomni żadnego grzechu, i że po śmierci przyjmie nas tak, jak stęskniony tato wita ukochane dziecko… no więc idea ta wydaje się nieprawdopodobna.

Jak to, wszystko? Wszystkie grzechy? Naprawdę wszystkie? To niemożliwe!

Nie niemożliwe, tylko nieprawdopodobne dla religijnego umysłu.

Po uwolnieniu od religijnego myślenia zrozumiesz, że to fakt.

I zrozumiesz, że tak naprawdę klasyczna doktryna zbawienia – w której Bóg patrzy na swoje ukochane, wymęczone życiem dzieci i ocenia ich czyny, by później podjąć decyzję o niekończącym ich torturowaniu jest takim idiotyzmem, że nikt, kto nie był wychowany w religii, nie uwierzyłby że ktokolwiek na świecie traktował go poważnie!

Ostatnia edycja – 2 grudnia 2021

Jak zostać świętym?

Bądźcię świętymi, jak Ja jestem święty!

Takie słowa powiedział Bóg do Mojżesza w Księdze Kapłańskiej 19

Nic prostszego, no nie?

Żartujesz chyba – myślisz – przecież to niewykonalne.

Ten tekst mnie kiedyś bardzo prześladował. A właściwie dwa teksty.

Pierwszym jest cytat z Księgi Kapłańskiej, powtarzany też przez apostoła Piotra w 1P 1:16:

„Uświęćcie się więc i bądźcie świętymi, bo Ja jestem święty. Ja, Pan, Bóg wasz!” (Kpł 20:7, porównaj 1P 1:16)

Drugim natomiast – fragment Kazania na Górze:

Bądźcie więc wy doskonali, jak doskonały jest Ojciec wasz niebieski” (Mt 5,48)

 

Jeżeli wpojono ci przekonanie, że „zapłatą za grzech jest śmierć” i religia kazała ci wierzyć, iż oznacza to wieczne smażenie się w piekle, temat grzechu nagle staje się bardzo ważny.

To już nie sprawa życia i śmierci, to sprawa wiecznego szczęścia i wiecznych mąk!

W wielu Kościołach religia naucza, iż „doskonały” i „święty” z powyższych wersetów oznaczają dokładnie to samo. Bezgrzeszny. Nieskalany. Bez ani jednego grzechu.

No i tu jest „drobny” problem.

Skoro religia również nas naucza, że nikt nie jest bez grzechu, a później oświadcza, że zapłatą za grzech jest piekło, czy zatem… wszyscy w nim skończymy?

Przyjrzyjmy się, jak terminy „doskonały” i „święty” używane są w Biblii.

(omiń tekst na zielono jeśli niespecjalnie interesujesz się etymologią 😊)

 „Doskonały” – to przede wszystkim greckie słowo „teleios”, występujące w Nowym Testamencie 19 razy. Językoznawcy biblijni są jednomyślni iż termin ten pochodzi od słowa „telos” które oznacza koniec lub cel, i że relacja między „telos” i „teleios” jest taka sama jak między „koniec” i „zakończony”, przy czym analiza „telos” wykazuje że najczęściej chodzi w nim nie o sam koniec a o to, że został zakończony jakiś proces pomyślnie. „Zwieńczenie” wydaje się lepiej oddawać znaczenie „teleos” niż „koniec”.

Często najszybciej poznamy znaczenie danego słowa gdy zobaczymy, co jest w oryginalnym kontekście jego antytezą.

Każdy, który pije /tylko/ mleko, nieświadom jest nauki sprawiedliwości ponieważ jest niemowlęciem. Przeciwnie, stały pokarm jest właściwy dla dorosłych, którzy przez ćwiczenie mają władze umysłu udoskonalone do rozróżniania dobra i zła. (Hbr 5:13-14).

Teleios tłumaczone jest tu jako „dorosły”, i jego przeciwieństwem jest „niemowlę”.

Jeśli teleios oznaczałoby „doskonały” lub „bezgrzeszny”, oznaczałoby to, że dziecko jest grzeszne, co jest nonsensem.

Z 19 wystąpień tego wyrazu w Nowym Testamencie jedynie w dwóch przypadkach tłumacze wybrali „dorosły” lub „dojrzały”. Widać tylko w tych dwóch fragmentach przetłumaczenie teleios jako doskonały rzucałoby się swoją niedorzecznością zbyt w oko…

Być może kiedyś rozbuduję tę część z myślą o miłośnikach języków biblijnych, na razie postawię tylko śmiałą, jednak moim zdaniem doskonale udowadnialną tezę:

Teleios powninien być niemal wszędzie tłumaczony jako „dojrzały”.

 

A co ze słowem „święty”?

Mamy tutaj sytuację, która dla tłumaczy jest jednocześnie idealna i koszmarna.

Idealna, gdyż w całej Biblii jest tylko jeden wyraz oznaczający „święty” – w Starym Testamencie to hebrajskie „qodesh” – wymawiane tu często niepoprawnie „kadesz”, a w Nowym – greckie „hagios”, z którego to m.in. pochodzi taki termin jak hagiografia. Nie sprawdzałem kilkuset w sumie wystąpień tych słów w Biblii, ale w tych wszystkich, które sprawdziłem, „święty”, tłumaczone było z kadesz albo hagios.

Kadesz i hagios nie pochodzą od innych wyrazów, są same w sobie rdzeniem, są unikalne.

Językowo rzecz ujmując, wyrazy te nie mają w Biblii ani synonimów, ani homonimów. Może z jednym wyjątkiem – o którym za chwilę. Sytuacja bardzo prosta – wydawałoby się – ale – jednak – nie jest nam dane studiować go w żadnym innym kontekście ani porównywać jego innych znaczeń, co zazwyczaj bardzo ułatwia tłumaczenia.

To tak, jakbym stworzył definicję „święty oznacza bycie świętym”.

Wspomniałem przed chwilą o wyjątku – otóż quodesh ma kilka innych wyrazów w swojej rodzinie – jednak używane są bardzo sporadycznie i znaczeniowo niemal są identyczne, z wyjątkiem – haha – jedynego z nich, które właśnie wymawia się kadesz – i oznacza… mężczyznę oddającego się religijnej prostytucji.

Mamy jednak też sporo innych tekstów starożytnych i z nich dowiadujemy się, iż oryginalnie zarówno quodesz jak i hagios oznaczają coś unikalnego, innego, odmiennego od reszty.

Słownik Stronga podaje, iż quodesh (6944) oznacza po prostu oddzielność, inność, zaś hagios (40) to inny, niepodobny.

Okazuje się, że religijna idea świętości i doskonałości nie ma absolunie nic wspólnego z bezgrzesznością.

Święty – to inny od większości.

Większość składa krwawe ofiary z ludzi, wyzyskuje się wzajemnie, morduje.
Bądźcie inni – mówi Jahwe.

Większość chce pokonać Rzymian i sprawić, by to oni stali się niewolnikami; chce płacić pięknym za nadobne.
Bądźcie inni – mówi Jezus.

Gdybym nie urodził się w religijnym domu i nie miał z religią żadnej styczności do, powiedzmy, 30. roku życia, i wtedy jakby mi ktoś powiedział, że istnieje Bóg który żąda od nas, żyjącym na tym – delikatnie mówiąc – niełatwym świecie – doskonałości w każdym czynie i myśli – stwierdziłbym, że to bujda, że nikt nigdy nie wymyśliłby niczego tak popapranego i że nie ma szans, by ktoś wierzył w takie bajki.

A wierzy podobno kilka miliardów ludzi…

Jeśli w Mt 5:48 Jezus mówiłby „Bądźcie więc bez jednego grzechu, jak bez grzechu jest Ojciec wasz niebieski” (Mt 5,48), słuchacze już by Mu nie zarzucali herezji, a postradanie zmysłów.

Bóg – bez grzechu? Stawianie obok tych słów nie mieściłoby się w ogóle głowie. To nie ma sensu.

A bezgrzeszny człowiek? Wbrew temu, co dzisiaj uczy religia, dla żydów grzech to nie było jakieś kłamstewko, zerwanie jabłka z cudzej jabłoni, przekleństwo czy też zapomnienie o modlitwie przed jedzeniem. Grzechem było przekroczenie jednego z 613 przykazań Prawa mojżeszowego. Jeśli przekroczenie to było nieumyślne, stosowało się karę w tym Prawie określoną, jeśli zaś umyślne – karą zawsze była śmierć.

I o tym, na marginesie, TYLKO O TYM, wspomina Biblia, gdy czytamy  „zapłatą za grzech jest śmierć”.

Odnosiło się to do śmierci przez ukamienowanie, i stosowano to tylko do żydów (ewentualnie prozelitów, którzy zdecydowali się przejść na judaizm).

Prawo bowiem było częścią Przymierza, i zawarte było one wyłącznie między Izraelem i Bogiem.

Nigdzie w Biblii nie występuje idea ludzkiej bezgrzeszności. Nigdzie też nie ma ani słowa o karze za grzechy po śmierci.

A kiedy przesłanie Chrystusowe zostało do końca objawione… okazało się, że o ogóle żadnej kary już nie trzeba się obawiać.

Kapłani jednak po przemianie w księży lub pastorów pragną wciąż władzy nad duszami… a czym lepiej rządzić ludźmi niż strachem…

Ty jednak nie musisz się bać. Bardziej prawdopodobne jest to, że sam wrzucisz swoje dzieci do ogniska niż to, że zrobi to z nami Bóg!

ostatnia edycja – 25 listopada 2021